środa, 31 sierpnia 2011

W dżungli z lokalami

Za nami trzydniowa przeprawa przez dżungle na północy Tajlandii. Dobraliśmy się w większą grupę z ludźmi z różnych krajów. Pierwszy dzień przywitał nas monsunowym deszczem. Pomimo okryć przeciwdeszczowych okazało się, iż przemaka wszystko i wszędzie. Osobiście chciałbym nadmienić, że nie wytrzymał nawet mój zegarek z wodoodpornością do 50 m jednej z wiodących marek turystycznych.(mówi Michał) Wieczorem doszliśmy do wioski plemienia Meo. Tam spaliśmy w typowym domu zbudowanym na balach. Posiłki na całej trasie składały się głównie z ogromnej ilości ryżu lub makaronu, warzyw i odrobiny mięsa. Dzień drugi (zostało nas tylko 5 osób) minął nam na ponad 7 godzinnej wspinaczce do wioski Karen, gdzie trudy przeprawy wynagrodziły nam wspaniałe widoki okolicznych szczytów i przesyconych zielenią  tarasów ryżowych. Nieodłącznym elementem naszego przemarszu było dwoje przewodników. Wyższy Moi (160 cm) oraz niższa Noii (130cm). Jednak byliśmy w błędzie !! Okazało się, iż Noii pomimo naszych przepuszczeń, że jest to kobieta, okazał się mężczyzną. Pomyłka dosyć powszechna w Tajlandii. Podstępne stają się tutaj ubiór, głos, ogólna aparycja zewnętrzna.  Jednakże Moi i Noii okazali się braćmi. Podczas całej wyprawy umilali nam czas anegdotkami z pogranicza historyczno- naturalnego.  Na przykład Noii pokazywał nam stare okazałe rany cięte na lekko licząc 70 szwów, które wyniósł z  bójki, podczas której jego brat (Moi) zabił człowieka. Po tym zdarzeniu spędził dwa lata w tajskim więzieniu, a wiadomo, że te do łatwych nie należą. Tak to nam mijała wędrówka. Przewodnicy byli naprawdę bardzo pomocni i uczynni. Razem nawet ku uciesze lokalnej gawiedzi naostrzyliśmy przy specjalnym kamieniu na brzytew mój nóż. Z wiadomych powodów temat noży jest im bardzo bliski. Każdy z nich miał przynajmniej po maczecie i nożu. Mogliśmy zatem wymienić się wzajemnymi spostrzeżeniami  i uwagami  z zakresu tych gadżetów. Dzień trzeci to krótsze już zejście do cywilizacji. Zmierzyliśmy się godzinną przeprawą na słoniu oraz spływie na bambusowych tratwach.

Po jutrze musimy przejść granicę z Laosem. Tam czeka  nas dwu dniowy spływ w głąb kraju. Ostatnie 300km do stolicy Laosu- Vientaine pokonamy lądem. Na miejscu już czeka na nas sierociniec, szkoła oraz wstępnie zarezerwowany pokój w mieszkaniu. 


 Moi

 Noii

 Kolacja na szlaku

 Kurczak po tajsku z warzywami

 Zupa z kuzynem ogórka 
(zapomniana nazwa warzywa o ile to jest warzywo)

 Sałatka z papai i tofu

 Lunch na skale z ładnym widokiem


 Pola ryżowe

 Nasi przewodnicy

 Sypialnia (Michał na pierwszym plainie)
 Kuchnia

...

Wioska Meo





Wioska Czerwonych Karenów 











 Kierowca słoni z papierosem zwiniętym w liście bananowca

Nie obyło się bez deszczu

sobota, 27 sierpnia 2011

Ufff... w końcu Chiang Mai

Aktualnie jesteśmy w Chiang Mai. Jest to miejscowość na północy Tajlandii. Niby wszystko wygląda pięknie, jednakże dotarcie tutaj nie było takie łatwe. Dzień po powrocie z Kambodży dojechaliśmy do miejscowości Ayutthaya - jest to mała i spokojna miejscowość, w której to można poznać życie lokalnych ludzi  z trochę innej perspektywy. Jest spokojniej. Ludzie pracują akurat tyle ile muszą resztę dnia przeznaczając na błogi odpoczynek. Uważam, że wielu ludzi w naszym kraju powinno się od tych ludzi nauczyć tego, aby równoważyć pracę z odpoczynkiem.

Wracając  do naszej drogi. Wczoraj wsiedliśmy do pociągu nocnego do Chiang Mai. Warunku kolei transsyberyjskiej to nic przy tym sposobie podróżowania w Tajlandii. Trzęsło tak bardzo, że leżąc na łóżku co chwila miało się wrażenie, że zaraz wyląduje się na podłodze. Pociąg miał ogromne opóźnienia przez ulewy. W końcu dojechał do miejscowości położonej o 200 km od naszego miejsca docelowego, gdyż ulewy zniszczyły torowiska. Na szczęście różnymi środkami transportu udało nam się dostać do miejsca, w którym aktualnie się znajdujemy. Co dalej?

Przed nami trzy dni przez góry do granicy z Laosem. Na granicy przejście powinno odbyć się bez większych problemów. Następnie wsiadamy do łodzi i dwa dni będziemy płynąc w dół Mekongu. Na końcowym etapie zostanie nam około 300 km zwykłej drogi do miejscowości, w której znajduje się nasza szkoła i sierociniec. Generalnie wszystko jest dobrze. Jesteśmy zdrowi. Co prawda powoli zaczynam tęsknić za ziemniakami i schabowym, ale nie ma co marudzić. (pisał Michał)

Ja mogę od siebie dodać tylko tyle, że zastanawiam się dlaczego Polacy boją się podróżować w te strony. Jest tu bardzo bezpiecznie. Spotkaliśmy masę turystów z Niemiec, Anglii, Hiszpanii, Szwajcarii, Kanady, USA i prawie nikogo z naszych rodaków. Trochę mnie to dziwi bo Tajlandia bywa chwilami bardziej cywilizowana od Polski. Nie wspominając o tym, że za obiad dla dwóch osób jedząc w lokalnych restauracjach można zapłacić 10 zł.

Tymczasem kilka zdjęć z Ayutthaya.








Kontakt ze światem

Łukasz pisze, że korzystanie z internetu nie jest w Tajlandii wcale takie drogie.
Godzina niby takiego luksusu kosztuje tam zaledwie 30 bhatów/1 dolara czyli 3 złote.
Czekamy na kolejne długie opisy i zdjęcia!
Ucałowania dla chłopaków.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Ostatnie chwile w Kambodży

Naprawdę szkoda, że musimy stąd wyjeżdżać. W tym kraju jest inaczej. Spokojniej. Czuć w tych ludziach, ulicy, kulturze:  życie, dobroć, serdeczność.  Wszystko jest takie prawdziwie ludzkie, bez udawania czy naciągania innych w celu dokonania transakcji. 

Jak pisaliśmy wcześniej poszliśmy na pokaz tańca Khmerskiego. Miłym zaskoczeniem okazał się stolik, który zarezerwowaliśmy w Biurze Informacji Turystycznej. Korzystanie z usług oficjalnych punktów informacji turystycznej jest bardzo korzystne ponieważ nie dosyć, że załatwiliśmy sobie Tuk Tuka po niższej cenie niż oferowanej na ulicy to dostaliśmy najlepszy stolik podczas pokazu tańca. Siedzieliśmy dosłownie pod samą sceną jako jedyni, reszta gości siedziała w głębi sali dużo dalej od nas. Uprzednio pytaliśmy czy dostaniem dobre miejsca a obsługa mówiła zgodnie VIP table a to wszystko za tą samą cenę co reszta. Podczas przedstawienia zaprezentowano tańce wzorujące się na życiu codziennym oraz kultury Khmerskiej. W tym dosyć ciekawych zalotów rybaków i jak to w życiu bywa zmiennego kobiecego nastroju.   

Dzisiaj jesteśmy w Ajutthaja, która powstała w 1350 roku i została założona przez Rama Thibodiego I. To miejsce rozrosło się do dużego mocarstwa po czym zostało podbite przez Birmańczyków w 1767 roku. Historię miasta można zobaczyć na każdym kroku poprzez wiele zachowanych świątyń, które niegdyś porastał gąszcz roślin. Samo miasto nie przypadło nam do gustu, ot jak Międzyzdroje za dużo turystów i pomału zaczyna nam doskwierać tutejszy klimat.
Tymczasem trochę zdjęć z tak polubionej przez nas Kambodży.

 Wężyka na śniadanie?